“Kapliczka” Ojca Piotra

Zamieszczam poniżej wspomnienie o „Ojcu Piotrze”, czyli warszawskim winiarzu Piotrze Aleksandrze Krzymińskim. Przedstawia nie tylko postać winiarza ale przede wszystkim atmosferę jego winiarni: skromnie urządzonej, staroświeckiej, prowadzonej przez ekscentrycznego starca ale przyciągającej prawdziwych koneserów win, którzy tworzyli skupioną wokół właściciela „kongregację”.

W poniższym tekście wspomina się parę razy o winach bordoskich. Były jedną ze specjalności firmy „Ojca Piotra”. Wiele razy, w różnych publikacjach Krzymiński był także zestawiany z Teofilem Fukierem jako jeden z najwybitniejszych warszawskich „pedagogów” win węgierskich, starannie pielęgnujący węgrzyny w swoich piwnicach.

Krzymiński pochodził z poznańskiego. Urodził się około 1805 roku. Własny handel win prowadził w Warszawie od 1829 roku, w kamienicy Petyskusa przy ulicy Wierzbowej. W 1879 roku przeniósł firmę do domu hr. Krasińskiego, także przy ul. Wierzbowej. Był szanowany w środowisku kupieckim. Z okazji 50-lecia prowadzenia firmy otrzymał od starszych Zgromadzenia Kupców dyplom z gratulacjami. Na jego pogrzebie (zmarł w 1885 roku) kupcy złożyli wieniec z napisem „Naszemu nestorowi”.

Podpisy złożone przez Piotra Aleksandra Krzymińskiego i Annę z Matuszyńskich Krzymińską pod aktem zawarcia małżeństwa. 1831 r.

Autorem prezentowanego poniżej barwnego wspomnienia o Krzymińskim jest Aleksander Niewiarowski (1824-1892), literat, dziennikarz, w młodości członek Cyganerii Warszawskiej. Wspomnienie ukazało się w “Kurjerze Warszawskim” 16 lutego 1885 roku, czyli następnego dnia po śmierci Ojca Piotra.

Ojciec Piotr

(Sylwetka pośmiertna.)

Warszawa, jak każde wielkie miasto, ma swoje wydatniejsze, charakterystyczne postacie, które tak się zrosły z jej życiem powszedniem od lat wielu, że gdy jedna z nich zniknie nagle — pozostaje po niej jakaś dziwna próżnia, którą następnie zapełnia już tylko legenda brukowa…

Jedną z takich charakterystycznych postaci był zmarły w dniu wczorajszym ś.p. Piotr Aleksander Krzymiński, „ociec Piotr“, jak go powszechnie nazywano, może z powodu, że i on także wszystkich bywających w jego handlu dawnych kundmanów, żonatych zwłaszcza —„ojcami” tylko, z dodaniem imion chrzestnych nazywał.

Zanim jednak skreślimy sylwetkę pośmiertną tej tak wydatnej w mieście naszem postaci—opowiemy pokrótce jej pochodzenie i w ogóle tak zwane quasi oficjalnie — jej generalia.

Ś.p. Piotr Aleksander Krzymiński urodził się na ziemi wielkopolskiej w Poznaniu, lat temu 86 z górą.

Ojciec jego prowadził tam dom przemysłowo-komisowy i dorobił się już był dość znacznego majątku długoletnią i rzetelną pracą — gdy nagle przez nadużycie dobrej jego wiary i to przez ludzi, którym ufał zupełnie przez wzgląd na ich ród i stanowisko społeczne — majątek ten utracił.

Podupadłszy, oczywiście nie mógł już dać dzieciom swoim takiego wykształcenia o jakiem dotąd marzył i z tego powodu Piotr oddany został na t.z. „praktykę” do znacznego i reputowanego wówczas w calem księstwie handlu win sukcesorów Treppmachera.

Tam pozostając lat kilka i obok ścisłego pełnienia obowiązków znajdując czas do kształcenia się w naukach i nabywania wiadomości potrzebnych w tej handlu gałęzi — młody Piotr potrafił pozyskać szacunek i zaufanie swoich pryncypałów tak dalece, że zaraz po wyzwoleniu powierzyli mu oni zarząd zupełny nad swojemi piwnicami znakomitemi.

Tak więc specjalnością przemysłową ś.p. Krzymińskiego stało się już od owego czasu znawstwo i kultura win.

Wyrobiwszy sobie szerokie w świecie handlowym uznanie, jako wyborny i rzetelny hodowca win najpierw w Poznaniu, następnie zaś w Warszawie, dokąd wezwany został przed 60 około laty dla objęcia zarządu nad słynnemi tu wówczas piwnicami domu handlowego pod firmą Zieglera i Sturma, prowadząc zarazem interesa komisowe, powierzone mu przez kilka pierwszorzędnych domów zagranicznych, nieboszczyk K. zdecydował się wreszcie otworzyć w naszem mieście skład win własny i otworzył go rzeczywiście w r. 1829-ym dnia 1-go października w domu Petiskusa (obecnie Naprosa) w lokalu, w którym dziś mieści się sklep p. Pilisza.

Kamienica Petyskusa, w latach 1829-1879 siedziba winiarni Krzymińskiego. Fot. z l. 30-tych XX wieku. APW, warszawa1939.pl

Któż zresztą z warszawiaków, a i z obywateli wiejskich od dwóch pokoleń z górą nie zna i nie pamięta dziś jeszcze, tego charakterystycznego lokalu, który zresztą całą prostotą swojego pierwotnego umeblowania wraz z portretem słynnego Gecla nawet, przeniósł po półwiekowej z górą egzystencji do nowego dotąd przez K. zajmowanego sklepu?

Tenże sam stół okrągły olszowy, fornirowany mahoniem, o jednej nodze, też same, skórą wybite kanapy i krzesełka i też same stoliki proste stoją i teraz jeszcze— a nawet i ów sławny parawanik, rodzaj forsztowania, które w dawniejszym lokalu oddzielało część drugiej izby, tworząc tak zwaną „kapliczkę” (?) — żyje dotąd także, tylko skurczone, złamane boleśnie, jakby z rozpaczy po stracie ważnego stanowiska, jakie zajmowało ongi, na dawnej półwiekowej siedzibie!

Ci jednak z czytelników, choć takich mało zapewne, którzy znają handel K. i jego samego, tylko na nowem, w domu hr. Krasińskiego zajmowanem miejscu — nie mogą mieć żadnego prawie wyobrażenia o jego dziejach dawnych. I nie dziw! Sprzęty wprawdzie pozostały też samo; kuglarz Gecel dotąd tak samo wisi na ścianie, a i gospodarz handlu choć już ugięty pod brzemieniem dziewiątego krzyżyka, żył tu przed chwilą jeszcze, nie zmieniając swoich przywyknień dawnych: popijając „Margot” z czerwonym i „Lafita“ z żółtym lakiem, otoczony kilku już tylko przyjaciółmi, niedobitkami przeszłości.

Lecz, pomimo tego pozoru tożsamości ram obrazu, treść jego zmieniła się zupełnie— bo znikli zeń, kryjąc się pod mogiłą, ludzie, którzy w dawnym lokalu przez lat szereg długi utworzyli z siebie samych jakby wielką galerję portretów familijnych, pomiędzy którymi znajdowały się wszystkie prawie najwybitniejsze postacie z dziejów Warszawy w ostatniem półstuleciu.

W istocie magnaci i finansiści, artyści i uczeni, dziennikarze i urzędnicy, spotykali się na tym neutralnym terenie, sprowadzeni tam reputacją doskonałej i sumiennie urządzonej piwnicy.

Terenem tym był wspomniany już pierwszy frontowy pokój, z okrągłym na środku stołem, przy którym, jak rycerze króla Artura, zasiadali smakosze, a czasem i znawcy nawet, z całą swobodą dysponowania i kieszenią własną i zasobami piwnicy K., chociaż i tu niekiedy despotyczny gospodarz handlu stawiał pewne granice.

Prawdziwi jednak znawcy, tak zwani „ojcowie”, gromadzili się w owej, za przepierzeniem, w drugiej sali, kapliczce i zasiadali tam, już jako członkowie kongregacji, zostającej pod absolutną juryzdykcją samego ojca Piotra.

W kapliczce nie wolno było dysponować nic indywidualnie, dla własnego smaku lub dla fantazji własnej. Tam butelki wina musiały zawsze iść wskazaną przez gospodarza kolejką i nie wolno było nikomu, choćby miljonerowi, rozpoczynać posiedzenia od win wyższych, lecz koniecznie od talarowego tylko Margota. Później dopiero, jeżeli przyszła ochota, podnoszona acz zwolna i z pewnym planem gatunki wina, coraz wyższe i niekiedy dochodzono do najwyższych nawet, przed których reprezentantami, pokrytemi pleśnią, schylały się ze czcią głowy kapliczkowych znawców.

Szampana sam K. nie pijał prawie wcale, i nie rad był patrzeć, jak drudzy piją ten gatunek wina, które „praporszczykowskiem” nazywał.

Sama tylko marka czerwonego Klikota (Veuve Cliquot rouge) traktowana była z pewnem pobłażaniem przez ojca Piotra, tak, że niekiedy, za lat dawniejszych, sam kosztować ją raczył niekiedy.

Zresztą piwnica tego półwiekowego kupca była prowadzona wzorowo, a wina z niej pochodzące, jako czyste i oryginalne, przy umiarkowanej cenie, zdobyły sobie reputację trwałą.

Że jednak sam właściciel zakładu był dziwakiem nieco; więc też i jego piwnica posiadała rozmaite tajemnice i niespodzianki.

Tak np. można tam było znaleźć niekiedy, rozumie się tylko przy dobrej gospodarza woli, gatunki win niebywałych w innych starszych nawet handlach tutejszych, a wśród gatunków tych były i Wysokie, rozmaitej strefy, które wcale, wcale, jak t.zw. „kurant”, w handlu nie figurowały, a które jednak ojciec Piotr sprzedawał niekiedy szczęśliwym wybrańcom losu po cenie bajecznie niskiej.

Widzieliśmy jedno z takich win włoskie: „Villanuova”, które znany tu i popularny wielce rejent ś.p. Stanisław Jasiński kupił od ojca Piotra po sześć złotych polskich butelkę.

Oczywiście było to wino deserowe, stało ono w piwnicy kupca przez lat około 30 i warto było każdy prix d’affection, choćby i najwyższą nawet. Ale ojciec Piotr nieboszczyka Jasińskiego bardzo lubił i szanował wielce — więc wziął od niego za swą „Villa-nuova” taką cenę, za jaką sam przed 30 laty wino to, w większej partji z pierwszej ręki zakupił.

Już to w ogóle nieboszczyk K. lubił rozciągać opiekę nie tylko nad członkami zgromadzeń w kapliczce, lecz i nad gośćmi zwyczajnymi także — choć tym ostatnim, pijącym w pierwszej, frontowej izbie pozostawiał zwykle całą swobodę, z warunkiem wszelako, aby punkt o 9-ej wieczorem, czy chcą, czy nie chcą z handlu wychodzili i aby w nim prócz sera szwajcarskiego, po który umyślnie w danym razie dla nich posyłano, żadnych innych jadeł, zakąsek lub bakalij nie domagali się wcale.

Opiekę wyjątkową rozciągał ojciec Piotr nad młodymi gośćmi z tej pierwszej sali, skoro spostrzegł, iż ci zaczynają, jak się to mówi, „hulać” i chcą imponować jedni drugim hojnością i rozrzutnością.

— Nie chcę, żeby potem głoszono, że u mnie zmarnowali grubsze pieniądze na pijatykę—mawiał wtedy— i czasem bądź wręcz nie pozwalał podawać takim rozhulanym gościom win zbyt drogich, bądź oświadczał, że takich nie trzyma wcale.

Niekiedy jednak urządzał im figle uczciwe—z których jednak nie wszyscy byli zadowoleni.

Raz np. kilku już podochoconych nieco młodzieńców bardzo szykownych przybyło do handlu ojca Piotra i najpierw jeden z nich zażądał, aby im podano butelkę wina węgierskiego za pół dukata, jak się to wówczas mówiło, gdy dukat liczył się po 18 złotych, ale prawdziwych.,..

Po tej pierwszej butelce drugi z kolei młodzieniec, chcąc zakasować pierwszego, kazał dać butelkę za całego dukata.

Trzeci fundator postawił wino za dwa dukaty, czwarty za trzy, a piąty aż czterodukatową butelką wszystkich ostatecznie już zaćmił.

Młodzieńcy pili te różne win gatunki ze smakiem znawców prawdziwych; chwalili „bukiet”, czuli „myszkę”, „śliweczkę”, „melon” nawet i podziwiali coraz delikatniejszy „szczypek” w każdej nowo podanej flaszce.

Dopiero gdy przyszło do zapłacenia i gdy podano im rachunek, za pięć wypitych butelek — dwa i pól dukaty, „znawcy” dowiedzieli się już z ust samego ojca Piotra, że pili wciąż wino jednej ceny, tylko z rozmaitym smakiem, coraz wytrawniejsze — a zakończone butelką, także półdukatowego maślacza.

Rozumie się, iż z początku wszyscy czuli się obrażeni srodze, że ich tak na dudków wystrychnięto, ale nazajutrz, wytrzeźwieni, musieli przyznać w duszy, że ojciec Piotr był uczciwym człowiekiem, nie chcącym wyzyskiwać ich niewczesnej hojności i kupcem, rzetelnym bardzo.

Ten uczciwy despotyzm i wielka, wobec gości, jakby afektowana nieco powaga, różniły niekiedy ojca Piotra nawet z takimi klijentami, dla których on miał sympatję i od których sam był lubiany szczerze.

Ja sam byłem tego przykładem.

Niegdyś, przed 30-tu laty, zarekomendowany przez ś.p. Antoniego Lesznowskiego, ówczesnego redaktora Gazety warszawskiej, dla którego nawet nieboszczyk K. miał estymę wielką, pozyskałem był sobie pewne łaski „ojca”, a nawet dopuszczany bywałem na posiedzenia odbywane w „kapliczce” (?), gdzie i moje także zdrowie, według przyjętego zwyczaju, honorowane było kolejkowym toastem, choć co prawda, na szarym już zwykle końcu. Ponieważ jednak posiedzenia te krępowały wszelką swobodę inicjatywy — a nawet i gawędkę wesołą — gdyż wszyscy tam musieli stosować się do rygoru, wprowadzonego przez „ojca” „ojców”— wolałem przeto najczęściej przebywać w pierwszej sali w towarzystwie zwykłych profanów… za co ojciec Piotr niekiedy spoglądał na mnie krzywo, nazywając złośliwie „młodzieńcem”.

Otóż pewnego razu, a było to, o ile pamiętam, w roku 1858-ym w lecie, spotkawszy się z rana na Teatralnym placu z Żółkowskim i ś.p. Panczykowskim, którzy z jakiejś wcześnie ukończonej wychodzili próby, począłem ich prosić, usilnie ażeby przyjęli ode mnie kieliszek dobrego wina.

Po długich certacjach, zniewoleni prawie, dwaj znakomici artyści, zgodzili się wstąpić do ojca Piotra, by tam, jak radził Żółkowski, wypić dla wzbudzenia przedobiadowego apetytu po szklance dobrego wystałego zieleniaczku.

Weszliśmy więc wprost do frontowej od ulicy izby itam, zasiadłszy przy okrągłym stole, kazaliśmy podać sobie butelkę półdukatowego węgrzyna, znanego nam dobrze gatunku.

Gdy już nieśliśmy do ust pierwsze nalane kieliszki, Żółkowski powstrzymał nas uwagą, że w podanem nam winie pływa jakby piaseczek jakiś — czyli że wino to fermentuje.

Istotnie jakieś jakby skryształowane atomy napełniały to wino widocznie.

Wtedy wziąwszy kieliszek z sobą poszedłem do „kapliczki”, gdzie właśnie ojciec Piotr, chory już wówczas na nogę , trzymał ją złożoną na jednym krześle, sam siedząc w drugiem.

Rozmawiał z niejakim Grochowskim, inżenierem, który siedział obok. Obadwaj jednak nic nie pili.

— Ojcze Piotrze!— rzekłem pokazując przyniesiony kieliszek.— Podano nam wino, ale z jakimś pływającym piaseczkiem. Co to znaczy?

K. milcząc, wziął ode mnie kieliszek, podniósł go w górę pod światło, a popatrzywszy nań nieco, rzekł zwracając mi go:

— Możecie pić!

Gdy jednak Żółkowski, któremu zakomunikowałem ową lakoniczną decyzję, oświadczył, że tego piaseczku pić nie będzie, wróciłem do kapliczki i poprosiłem już tym razem „kochanego” Ojca Piotra, ażeby przez wzgląd na to, że goście moi pić tego wina nie chcą, polecił odmienić je na inne, choćby i droższe nawet.

Ale poważny „ojciec” „ojców” potrząsnął głową i wyrzekł znowu krótko i sucho:

— Wino dobre i pić je będziecie!

Wyznaję, że ta odpowiedź bezwzględna obok nogi trzymanej na krześle i całego lekceważącego jakoby wzięcia się, obraziła mnie żywo. A że wówczas jeszcze nie odznaczałem się cierpliwością wielką, którą później dopiero, podczas częstych kuracyj mlekiem koziem… zdobyłem, obruszony przeto wyrzekłem:

— Albo pan kup sobie pałac, postaw szwajcara u bramy i zapraszaj na gratisowe wino według twego wyboru, albo też bądź kupcem i sprzedawaj takie, jakiego goście, którzy za nie płacą, żądają!

K. ani drgnął nawet, tylko gdym skończył, wyrzekł spokojnie.

— Innego wina nie dam.

Wtedy wyszedłem rozgniewany bardzo. Nie pamiętam już jak się to dalej skończyło. Czy poszliśmy stamtąd do Dobrycza powetować zawód doznany, czy też rozeszliśmy się każdy w swoją stronę — bez wina — to pomnę jednak, że wróciwszy do redakcji Gazety Polskiej, wówczas Codziennej jeszcze, którą wydawałem, napisałem ostrą na „ojca” filipikę—drwiąc z jego powagi, kapliczki i dziwactw wszelkich.

Autor wspomnienia, Aleksander Niewiarowski, ok. 1860 r

Rozumie się, że artykuł ten, wydrukowany tegoż dnia jeszcze, zrobił wielką w kółku „ojców” sensację, a któryś z nich, pod pozorem życzliwości i z oburzeniem niby, pokazał go nieboszczykowi K., który przeczytawszy, oburzył się bardzo.

Nazajutrz wprawdzie, już sam żałowałem mojego postępku, ale że złe już się stało, a pomimo to lubiłem bardzo „lak czerwony” wówczas, przeto w kilka dni po owej eksplozji w towarzystwie jakichś dwóch o niczem nie wiedzących kompanów, poszedłem do handlu K.

Rozumie się, że wszedłem do ogólnej frontowej izby i tam przy bocznym stoliku zasiedliśmy.

Otóż trzeba było zdarzenia, że nieboszczyk Hipolit Skimborowicz, który w ów czas w kapliczce siedział, wyszedłszy po coś do pierwszej sali, dojrzał mnie tam i podszedł powitać i pogawędzić nieco i że ojciec Piotr, ten czyn jego występny dostrzegł.

Oczywiście — płazem to ujść nie mogło.

Skoro więc tylko stary ex-redaktor Przeglądu naukowego do kapliczki wrócił, nieboszczyk K.począł mu ostro robić wymówki, że ze mną rozmawiał,a w końcu wyraził zdumienie dlaczego ja whandlu jego bywam.

Dowcipny Hipolit bez wahania zaimprowizował na to, że — podszedł do mnie jedynie dlatego, ażeby właśnie słowo w słowo toż samo mi powiedzieć. Czyli, że robił mi wyrzuty — i pytał dlaczego przyszedłem.

— I cóż on na to? — zapytał K.

— Ha! — odrzekł Skimborowicz. — Powiedział, że wprawdzie „ojciec” jest nieznośnym despotą, że ma kaprysy i dziwactwa, których znieść nie można, ale, że za to ma wino najlepsze w Warszawie, więc on na nie przychodzić tu będzie.

— Łajdak jest! Impertynent  i napastnik! — zawołał oburzony K. — ale… — dodał po chwili, ciszej i łagodniej — na winie zna się dobrze.

I odtąd, przez ćwierć wieku prawie, chociaż dość często w handlu K. bywałem , nigdy już nie przemówiliśmy do siebie ani słówka. Chociaż ja już nazajutrz — powtarzam — żałowałem żem zmartwił „ojca”, a on z czasem łagodniał także widocznie — a raz nawet, gdy targując się pro forma z subiektem o małą po-radziwiłłowską buteleczkę, z wypisanym na niej kredą płynną „Nieborowem”, prosiłem, aby mi dwa ruble opuścił z ceny, K. dowiedziawszy się od chłopca, kto o tę zniżkę prosił, rzekł szorstko: „oddać mu po tej cenie. Niech pije!”

Biedny, stary ojciec! Jakże mu twardo ku końcowi zaciężyło życie! Najpierw wiek i nieodłączne z nim dolegliwości, potem utrata wielu przyjaciół, na koniec zaś — rzecz najprzykrzejsza — konieczność wyprowadzenia się z lokalu, w którym pół wieku przeżył i firmę swoją rozsławił.

Prawda, że tej ostatniej przykrości mógł uniknąć łatwo, płacąc żądaną przez nowego gospodarza do mu podwyżkę lokalu, ale nieboszczyk K. był uparty i despotyczny zawsze. Czuł się on obrażonym w godności półwiekowego lokatora, którego szanować jakoby nie umiano. Wolał więc opuścić stare gniazdo i zapłacić za nowe i mniej dogodne drożej, byle nie ustąpić warunkom, które mu narzucano…

Ostatnie lata przebyte na nowem siedlisku przechodziły wolno i cicho. Znikła owa kapliczka, znikł orszak „ojców”, których zdrowie za życia i po śmierci, na każdem posiedzeniu, uroczyście wznoszono, a wreszcie pochylony wiekiem, złamany chorobą znikł, i ów dziewięćdziesięcioletni starzec, który wprawdzie nie zrobił wielkich rzeczy na świecie, który miał dziwactw wiele, lecz który obok wrogiego usposobienia dla wszelkich innowacyj, chociażby nawet były postępem, tak, że do śmierci nawet nie chciał widzieć nowego żelaznego mostu na Wiśle i koleją żelazną nie pojechał nigdy, miał jednak głębokie przeczucie sumienności w handlu, rzetelność nieskażoną, charakter prawy i rękę otwartą zawsze dla potrzebujących pomocy, nieszczęśliwych istotnie, lub dla poparcia jakiejś myśli ogólnej, dążącej do zachowania tego co było a co on wraz z innymi kochał serdecznie.

Jedną z charakterystycznych stron charakteru ś.p. K. było to, że jako kupiec, przez lat 60 około prowadzący handel, nigdy nie podał sam i nie pozwolił podać o sobie najmniejszej reklamy, anonsu nawet, gdy mu to przyjaciele doradzali, twierdząc, że obecnie bez anonsu handel obejść się nie może, odpowiadał zawsze jedno: „niech mnie mój towar poleca”.

W dobrych czynach, które spełniał chętnie i często, był także dziwakiem . Obawiał się jak ognia tego, ażeby się ktoś nie dowiedział o spełnionym przez niego miłosiernym uczynku.

Jedną tylko musiał już przyjąć reklamę, to jest: dyplom złożony mu przez grono starszych zgromadzenia kupieckiego w Warszawie na pamiątkę i w dzień 50-letniego jubileuszu jego półwiekowej, chlubnej dla całego kupiectwa tutejszego działalności.

Al. Półkozic.

Gazeta Handlowa, 5 września 1879 r.


Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *